„Głód i pragnienie”
Jacka Piekary przeczytałem zaraz po pojawieniu się książki na półkach księgarń.
Pomimo tego, że poprzednie części z serii „Ja Inkwizytor” zawiodły mnie,
postanowiłem dać szansę Mordimerowi. Do napisania mojej opinii na temat tego
tomu przygód Sługi Bożego zasiadam już trzeci raz. Najpierw na przeszkodzie
stanęły mi obowiązki, później już gotowy tekst przepadł na uszkodzonym twardym
dysku. Ale dość o tym!
Najnowsza książka Piekary składa się z dwóch opowiadań.
Mordimer pracuje w Hezie dla inkwizytora Teofila Dopplera. To właśnie na jego
zlecenie musi rozwiązać sprawy opisane w owych historiach. Rozwodzenie się
tutaj na temat akcji czy też fabuły tych opowieści nie ma najmniejszego sensu.
Opowiadania są po prostu nieciekawe. Książka oprócz ładnej okładki i
tradycyjnie dobrych ilustracji przedstawia sobą obraz nędzy i rozpaczy. Nędzy
ponieważ opowiadania są „cieniem ciena” tych znanych chociażby z „Młota na
czarownice”. Rozpacz z kolei wynika z pytania: „ile jeszcze można zarobić na
serii i ile jeszcze książek się sprzeda?”
.
Właśnie
tak odebrałem „Głód i pragnienie”. Jako książkę pisaną dla pieniędzy. Zresztą
sam autor w swoich wywiadach mówi, że jedynym źródłem dochodu pisarza jest ten
z ilości sprzedanych książek. Nie może on wzorem artysty estradowego wyruszyć z
koncertami po kraju. Skoro więc główny bohater serii jest popularny i lubiany a
jego historia zaczyna zmierzać ku końcowi, postanowiono cofnąć się w czasie i
opisać jego młode lata. Jest to zabieg, którego nie znoszę. Jestem bowiem
zwolennikiem tego, aby wszystkie niejasności i tajemnice rozwiązywano w miarę
toczenia się akcji. Cofnięcie się w czasie jest po prostu drogą na skróty.
Obawiam się, że nowi czytelnicy zaczynający swoją przygodę z Inkwizytorem
teraz, nie będą w stanie dostrzec tego w czym zakochali się pierwsi czytelnicy Piekary.